W życiu każdego pisarza przychodzi dzień, którego już nigdy nie zapomni. W mojej pamięci zakorzeni się 1.października, bajeczna sobota, kiedy mogłam osobiście poznać Grahama Mastertona - brytyjskiego mistrza horroru. Fascynuje mnie na równi z takimi autorami, jak Clive Barker i Patrick Redmond. W ukłonie dla Mistrzów i z szyderczym uśmiechem dla Czytelników, przedstawiam Ariela Dukarza - bohatera krótkiej historii z dreszczykiem... mojego autorstwa.
Ostrzegam przed lekturą Czytelników o wyostrzonych zmysłach i wrażliwych żołądkach :)
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Jego
ojciec był stolarzem. Dziadek z dumą prowadził swój tartak. Kuzyn, niedoszły
artysta, rzeźbił, ozdabiając barokowymi wygibasami szafy, stoły i krzesła.
Ariel Drukarz gardził nimi. Zbrudzeni, pełni wiórów i drzazg zabierali jego
tlen, pokarm i życie. Zawsze wiedział, że astmę i alergię wmówili mu w
dzieciństwie, żeby nie zadawał trudnych pytań. Nie drążył. Nie szukał prawdy.
Nigdy więcej nie wchodził do lasu.
Poniedziałek.
W
milczeniu stał przed drzwiami obitymi wzmocnioną blachą. Uspokajał krótkie, spazmatyczne
ruchy klatki piersiowej. Wyrównywał oddech, gładząc metalową i zimną klamkę do
"spiżarni ciszy". Zacisnął na gałce palce przypominające wiotkie i
owłosione odnóża i wykonał powolny ruch w prawo. Za chwilę osiągnie zenit
ukojenia, nirwanę dla przerażonych trzewi. Klik, klik, klik.
Drzwi
pchnął mocno, jak zawsze stanowczo, ale nigdy na oścież. Dziesięć centymetrów,
piętnaście, tylko tyle, by mógł przecisnąć twardą skorupę ciała i szybko je
zatrzasnąć. Jeden krok i był na zewnątrz. Odruchowo rozejrzał się wokół. Krople
deszczu chłodziły jego rozgrzaną postać. Spadały na białe larwy, spokojnie po nim
pełzające, tak, że czuł ich lepkość i lekkie łaskotanie. Jego dzieci, pokarm dla
duszy. Przeczesał ręką włosy, wydobywając kilkanaście sztuk. Przyglądał się ich
małym, brunatno-żółtawym główkom, po czym wsypał sobie całą zawartość do ust.
Delektował się każdym ugryzieniem, zgrzytnięciem i rozpryskiem wnętrzności
między zębami. Ich energia zmieszała się z jego śliną, drażniła przełyk i
spływała do żołądka, a tam, w kąpieli kwasów pływały setki rozkładających się
ciał. Nic więcej nie mógł już zrobić. Pełen świeżej energii stał, przyglądając
się swojemu największemu żywicielowi - R ozrośniętej, potężnej esencji zła, która
wzięła w posiadanie olbrzymi głaz i oplotła wbijającymi się w ziemię
korzeniami. Niczym zdechły pająk gigant, leżący na plecach i bluźnierczo
prezentujący swój odwłok.
"Drzewo
wspomnień" sięgało siedmiu metrów, a będzie jeszcze wyższe. Ariel go nie
zapraszał, po prostu, kiedy wrócił po latach do swojego rodzinnego domu, już
tam na niego czekało. Bezczelnie wyrosło na placu za garażem, gdzie kiedyś
Ariel, jeszcze jako człowiecze dziecko, grywał z kolegami w piłkę. Lubił też
gonić ich i uciekać przed nimi. On z plastikowym pistoletem, później oni z
prawdziwymi nożami i łańcuchami, wreszcie, latem 73 dopadli go po raz
ostatni. Polali terpentyną jego rudawe włosy. Najbardziej agresywny, nazywany
Korzeniem, sycząc "ty szkodniku" wyciągnął pudełko zapałek, by popisywać się przed kolegami, którzy chichocząc, utworzyli ciasny krąg. Ariela od
napastnika dzielił niecały metr. Chłopiec wiedział, że znalazł się w potrzasku, a woń terpentyny mdliła go i odurzała. Jedna ze strużek spłynęła do kącika ust i zmieszała się z krwią, kiedy nieświadomy bólu przygryzł wargi. W zwolnionym
tempie obserwował, jak Korzeń palcem wypchnął pudełeczko z opakowania, wybrał
zapałkę z czerwoną główką siarki, wziął zamach i potarł o draskę. Zapłon
nastąpił natychmiast. Korzeń wyszczerzył zęby gdy drewniany patyczek pogrążył się
w ogniu i wtem nastąpił grzmot. Drugi, trzeci. Oprawca zamarł w bezruchu.
Płomień dotknął jego palca i zgasł. Z nieba lunęła ściana deszczu, Ariel
był zbawiony, oczyszczony, silny i zdeterminowany
przeżyć. Wtedy, po raz pierwszy doświadczył w sobie mocy miliona chrząszczy, miliarda
drukarzy. Jego ciało błyskawicznie zaczęło się przeobrażać, pancerz, czułki,
odnóża, skrzydła i najważniejsze - ostre żuwaczki. Został Królem Korników i zapragnął
dokonać swojego pierwszego, dziewiczego wgryzu, w drzewo, w smaczne łyko.
Korzeń
krzyczał tak głośno, że zamilkły okoliczne ptaki. A potem nastąpiła cisza
wszystkiego. Kiedy
odrywali Ariela od ciała leżącego we krwi i odchodach napastnika, wciąż kciuk i środkowy
palec prawej ręki miał wciśnięte w oczodoły, a zęby, zanurzone w trzewiach
Korzenia. Ucztował, a później zasnął. Czekał cierpliwie dziesięć lat
zamknięty w laboratorium medycznym setki kilometrów dalej, a kiedy uciekł,
lasy i zagajniki stały się jego domem. Drzewa niechętnie przyjęły szkodnika,
jednak były bezradne, gdy przywierał do nich szykując się do ataku.
Dzisiaj
powrócił jak syn marnotrawny na łono rodziny, Król Korników. A w drzewie
wspomnień, tym cholernym świerku, który wyrósł na głazie, miejscu jego
przeobrażenia, czekał cały ród takich, jak on. Czas więc na ostateczne
zespolenie. Niezgrabnie odwrócił się i podniósł siekierę, opartą o ścianę
budynku po prawej stronie od drzwi, przez chwilę ważył jej ciężar,
przytrzymując z czułością, niczym dziecko do chrztu. Siekiera rozłupująca w rozmiarze XXL.
Wpierw wypróbuje ją na swoim wrogu. Z uśmiechem zastygłym na twarzy bez wyrazu,
podszedł do świerka, wziął zamach i uderzył. Trafiał w korzenie, a potem w pień
i koronę drzewa, ciął ostrzem i gryzł zębami.
Kiedy
skończył, okaleczony świerk stał samotnie płacząc żywicą wokół połamanych gałęzi tworzących scenerię pobojowiska.
Dzień przeszedł już w noc, jasny księżyc podświetlał Arielowi drogę, a głosy
chrząszczy podszeptywały kierunek. Do lasu, do lasu, do lasu...
Sobota.
Miłośnicy
nocnych eskapad umówili się o północy na parkingu centrum handlowego i chociaż
była ich tylko piątka, postanowili pojechać dwoma autami terenowymi. Jeden
załadowali sprzętem survivalowym, nożami, saperkami, noktowizorami i innymi
gadżetami, których ceny miały gwarantować jakość z najwyższej półki. Co prawda,
rzadko z nich korzystali, jednak zawsze mogli dumnie prezentować zazdrosnym
kolegom z pracy.
"Las
obłąkanych" od miesięcy stanowił dla nich wyzwanie. Z pozoru przyjazny,
niezbyt gęsty i zarośnięty głównie iglakami, które upodobał sobie pospolity kornik
drukarz. Przez przypadek znaleźli w internecie coś jeszcze, historię z lat
osiemdziesiątych o tajemniczych zaginięciach grzybiarzy. Niektóre z ciał, a
właściwie części szkieletów podobno wciąż można było odnaleźć. Założyli się z
kolegami, że i oni coś przyniosą - trofeum zdobyczne, a dla większych emocji, będą
szukać nocami. Ta, miała być pierwsza.
Piątek,
tydzień później.
Zbrodnia!
Zbrodnia! Zbrodnia! krzyczały nagłówki lokalnych gazet, uzupełnione o wątpliwej
jakości zdjęcia zmasakrowanych ciał na tle drzew. Kiedy dziennikarze
prześcigali się w snuciu
fantastycznych teorii, pracownicy instytutu medycyny sądowej załamywali
ręce. Wszystkie ciała miały w brzuchach wygryzione idealnie okrągłe otwory, zaś
pod korą mózgową tych nieszczęśników odkryto komory godowe kornika drukarza.
Patolodzy bezradnie przyglądali się tłustym larwom, dziesięć razy większym, niż
normalne, które żerowały drążąc korytarze w mięśniach i trzewiach zmarłych ludzi. Wszyscy zadawali sobie tylko
jedno pytanie, co mogło ich zabić i czym jest ten stwór, który składa
krwiożercze jaja w człowieku? I czy to koniec, czy dopiero początek
inwazji szkodnika?
|
Photo "A throne of King of Woodworms" by Ewa Dudkiewicz, Poland (Celiny), 2016
Fotografia pt. Tron Króla Korników |