AT FIRST, IT`S JUST A BLUR

Photo AT FIRST, IT`S JUST A BLUR by Ewa Dudkiewicz, Poland 2016
Na początku wszystko jest zamglone, jednak im uważniej się przyjrzeć, tym można dostrzec więcej detali i drobinek rzeczywistości. 
Zdjęcie wykonałam w zimny, wczesny wrześniowy poranek w miejscowości Celiny w województwie świętokrzyskim. Było wietrznie, wilgotno i nieprzyjemnie, jednak potrzeba uchwycenia wstającego dnia zmusiła mnie do opuszczenia pokoju i wyjścia z aparatem na otwartą przestrzeń. My, mieszczuchy stłoczone w labiryncie betonowych domów i ulic marzymy o bezkresnych polach, po których moglibyśmy bezwstydnie spacerować, wylegiwać się na miękkich, zielonych trawach i głaskać chropowate w dotyku kłosy zbóż. Patrzelibyśmy na lazurowe niebo udekorowane pierzastymi chmurami, a ciepło złotych promieni słońca, dzieliłoby się z nami swoją nieskończoną energią.

Rzeczywistość jest jednak zgoła odmienna. Bez względu ile warstw odzieży uda się nam założyć na ciało targane porannymi dreszczami, i tak nie unikniemy nieprzyjemnego uczucia chłodu. Co więcej, z każdą kolejną minutą będzie tylko gorzej, więc nie traćmy czasu na mrzonki i lepiej szybko przekroczmy próg miejsca noclegowego, by wyruszyć ku wyzwaniom ujęć plenerowych o brzasku. Jesteśmy więc pierwsi na środku pola, a dookoła nas tylko czarna ziemia przerzedzona bruzdami - śladami eksploracji ludzi i maszyn. Idziemy przed siebie ścieżką wyglądającą niczym przedziałek na głowie kruczowłosego diabła, a podeszwy stają się coraz cięższe od przylepiającej się gliny i błota.
A słońce jeszcze nie wstało... A może i nawet zbudziło się i pragnie rozświetlić ziemię, jednak ciemne, ciężkie chmury skutecznie zamykają świat w objęciach ponurej i brudnej szarości, którą rejestrujemy w kolejnych kadrach. Opadająca mgła potęguje nastrój cichej wrogości natury, a jedynymi wyraźnymi elementami stają się słupy elektryczne. Dwunogie, betonowe konstrukcje połączone iskrzącym się drutem dominują nad roślinnością, człowiekiem i zwierzętami. Wtedy dostrzegamy w oddali niewyraźne sylwetki koni zajętych zaspokajaniem uczucia głodu. Na ten moment czekaliśmy, to dla niego przerwaliśmy sen i porzuciliśmy wygodne łóżko. Dla tego ujęcia stoimy w polu jak strachy na wróble, ni to odstraszając, ni śmiesząc miejscowych.

ARIEL DRUKARZ /Horror story/

W życiu każdego pisarza przychodzi dzień, którego już nigdy nie zapomni. W mojej pamięci zakorzeni się 1.października, bajeczna sobota, kiedy mogłam osobiście poznać Grahama Mastertona - brytyjskiego mistrza  horroru. Fascynuje mnie na równi z takimi autorami, jak Clive Barker i Patrick Redmond. W ukłonie dla Mistrzów i z szyderczym uśmiechem dla Czytelników, przedstawiam Ariela Dukarza - bohatera krótkiej historii z dreszczykiem... mojego autorstwa.

Ostrzegam przed lekturą Czytelników o wyostrzonych zmysłach i wrażliwych żołądkach :)

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------



ARIEL  DRUKARZ
 

Jego ojciec był stolarzem. Dziadek z dumą prowadził swój tartak. Kuzyn, niedoszły artysta, rzeźbił, ozdabiając barokowymi wygibasami szafy, stoły i krzesła. Ariel Drukarz gardził nimi. Zbrudzeni, pełni wiórów i drzazg zabierali jego tlen, pokarm i życie. Zawsze wiedział, że astmę i alergię wmówili mu w dzieciństwie, żeby nie zadawał trudnych pytań. Nie drążył. Nie szukał prawdy. Nigdy więcej nie wchodził do lasu.


Poniedziałek.
W milczeniu stał przed drzwiami obitymi wzmocnioną blachą. Uspokajał krótkie, spazmatyczne ruchy klatki piersiowej. Wyrównywał oddech, gładząc metalową i zimną klamkę do "spiżarni ciszy". Zacisnął na gałce palce przypominające wiotkie i owłosione odnóża i wykonał powolny ruch w prawo. Za chwilę osiągnie zenit ukojenia, nirwanę dla przerażonych trzewi. Klik, klik, klik.

Drzwi pchnął mocno, jak zawsze stanowczo, ale nigdy na oścież. Dziesięć centymetrów, piętnaście, tylko tyle, by mógł przecisnąć twardą skorupę ciała i szybko je zatrzasnąć. Jeden krok i był na zewnątrz. Odruchowo rozejrzał się wokół. Krople deszczu chłodziły jego rozgrzaną postać. Spadały na białe larwy, spokojnie po nim pełzające, tak, że czuł ich lepkość i lekkie łaskotanie. Jego dzieci, pokarm dla duszy. Przeczesał ręką włosy, wydobywając kilkanaście sztuk. Przyglądał się ich małym, brunatno-żółtawym główkom, po czym wsypał sobie całą zawartość do ust. Delektował się każdym ugryzieniem, zgrzytnięciem i rozpryskiem wnętrzności między zębami. Ich energia zmieszała się z jego śliną, drażniła przełyk i spływała do żołądka, a tam, w kąpieli kwasów pływały setki rozkładających się ciał. Nic więcej nie mógł już zrobić. Pełen świeżej energii stał, przyglądając się swojemu największemu żywicielowi - R ozrośniętej, potężnej esencji zła, która wzięła w posiadanie olbrzymi głaz i oplotła wbijającymi się w ziemię korzeniami. Niczym zdechły pająk gigant, leżący na plecach i bluźnierczo prezentujący swój odwłok.

"Drzewo wspomnień" sięgało siedmiu metrów, a będzie jeszcze wyższe. Ariel go nie zapraszał, po prostu, kiedy wrócił po latach do swojego rodzinnego domu, już tam na niego czekało. Bezczelnie wyrosło na placu za garażem, gdzie kiedyś Ariel, jeszcze jako człowiecze dziecko, grywał z kolegami w piłkę. Lubił też gonić ich i uciekać przed nimi. On z plastikowym pistoletem, później oni z prawdziwymi nożami i łańcuchami, wreszcie, latem 73 dopadli go po raz ostatni. Polali terpentyną jego rudawe włosy. Najbardziej agresywny, nazywany Korzeniem, sycząc "ty szkodniku" wyciągnął pudełko zapałek, by popisywać się przed kolegami, którzy chichocząc, utworzyli ciasny krąg. Ariela od napastnika dzielił niecały metr. Chłopiec wiedział, że znalazł się w potrzasku, a woń terpentyny mdliła go i odurzała. Jedna ze strużek spłynęła do kącika ust i zmieszała się z krwią, kiedy nieświadomy bólu przygryzł wargi. W zwolnionym tempie obserwował, jak Korzeń palcem wypchnął pudełeczko z opakowania, wybrał zapałkę z czerwoną główką siarki, wziął zamach i potarł o draskę. Zapłon nastąpił natychmiast. Korzeń wyszczerzył zęby gdy drewniany patyczek pogrążył się w ogniu i wtem nastąpił grzmot. Drugi, trzeci. Oprawca zamarł w bezruchu. Płomień dotknął jego palca i zgasł. Z nieba lunęła ściana deszczu, Ariel był zbawiony, oczyszczony, silny i zdeterminowany przeżyć. Wtedy, po raz pierwszy doświadczył w sobie mocy miliona chrząszczy, miliarda drukarzy. Jego ciało błyskawicznie zaczęło się przeobrażać, pancerz, czułki, odnóża, skrzydła i najważniejsze - ostre żuwaczki. Został Królem Korników i zapragnął dokonać swojego pierwszego, dziewiczego wgryzu, w drzewo, w smaczne łyko. 
Korzeń krzyczał tak głośno, że zamilkły okoliczne ptaki. A potem nastąpiła cisza wszystkiego. Kiedy odrywali Ariela od ciała leżącego we krwi i odchodach napastnika, wciąż kciuk i środkowy palec prawej ręki miał wciśnięte w oczodoły, a zęby, zanurzone w trzewiach Korzenia. Ucztował, a później zasnął. Czekał cierpliwie dziesięć lat zamknięty w laboratorium medycznym setki kilometrów dalej, a kiedy uciekł, lasy i zagajniki stały się jego domem. Drzewa niechętnie przyjęły szkodnika, jednak były bezradne, gdy przywierał do nich szykując się do ataku.

Dzisiaj powrócił jak syn marnotrawny na łono rodziny, Król Korników. A w drzewie wspomnień, tym cholernym świerku, który wyrósł na głazie, miejscu jego przeobrażenia, czekał cały ród takich, jak on. Czas więc na ostateczne zespolenie. Niezgrabnie odwrócił się i podniósł siekierę, opartą o ścianę budynku po prawej stronie od drzwi, przez chwilę ważył jej ciężar, przytrzymując z czułością, niczym dziecko do chrztu. Siekiera rozłupująca w rozmiarze XXL. Wpierw wypróbuje ją na swoim wrogu. Z uśmiechem zastygłym na twarzy bez wyrazu, podszedł do świerka, wziął zamach i uderzył. Trafiał w korzenie, a potem w pień i koronę drzewa, ciął ostrzem i gryzł zębami.

Kiedy skończył, okaleczony świerk stał samotnie płacząc żywicą wokół połamanych gałęzi tworzących scenerię pobojowiska. Dzień przeszedł już w noc, jasny księżyc podświetlał Arielowi drogę, a głosy chrząszczy podszeptywały kierunek. Do lasu, do lasu, do lasu...


Sobota.
Miłośnicy nocnych eskapad umówili się o północy na parkingu centrum handlowego i chociaż była ich tylko piątka, postanowili pojechać dwoma autami terenowymi. Jeden załadowali sprzętem survivalowym, nożami, saperkami, noktowizorami i innymi gadżetami, których ceny miały gwarantować jakość z najwyższej półki. Co prawda, rzadko z nich korzystali, jednak zawsze mogli dumnie prezentować zazdrosnym kolegom z pracy.

"Las obłąkanych" od miesięcy stanowił dla nich wyzwanie. Z pozoru przyjazny, niezbyt gęsty i zarośnięty głównie iglakami, które upodobał sobie pospolity kornik drukarz. Przez przypadek znaleźli w internecie coś jeszcze, historię z lat osiemdziesiątych o tajemniczych zaginięciach grzybiarzy. Niektóre z ciał, a właściwie części szkieletów podobno wciąż można było odnaleźć. Założyli się z kolegami, że i oni coś przyniosą - trofeum zdobyczne, a dla większych emocji, będą szukać nocami. Ta, miała być pierwsza.


Piątek, tydzień później.
Zbrodnia! Zbrodnia! Zbrodnia! krzyczały nagłówki lokalnych gazet, uzupełnione o wątpliwej jakości zdjęcia zmasakrowanych ciał na tle drzew. Kiedy dziennikarze prześcigali się w snuciu  fantastycznych teorii, pracownicy instytutu medycyny sądowej załamywali ręce. Wszystkie ciała miały w brzuchach wygryzione idealnie okrągłe otwory, zaś pod korą mózgową tych nieszczęśników odkryto komory godowe kornika drukarza. Patolodzy bezradnie przyglądali się tłustym larwom, dziesięć razy większym, niż normalne, które żerowały drążąc korytarze w mięśniach i trzewiach zmarłych ludzi. Wszyscy zadawali sobie tylko jedno pytanie, co mogło ich zabić i czym jest ten stwór, który składa krwiożercze jaja w człowieku? I czy to koniec, czy dopiero początek inwazji szkodnika?

Photo "A throne of King of Woodworms" by Ewa Dudkiewicz, Poland (Celiny), 2016
Fotografia pt. Tron Króla Korników